Bardzo chciałam zobaczyć ten film, chociaż wiedziałam, że robię to na własną odpowiedzialność. Powiedzieć, że ten film jest wstrząsający to mało, zresztą wszyscy to mówią a i tak nie pozostaje nic prócz słów. Dzięki obrazowi Wojtka Smarzowskiego człowiek wciąż ma nadzieję wierzyć w polskie kino.
Wszystko to za sprawą przepięknej historii Róży i Tadeusza. Przepięknej, choć mającej miejsce w odrażającym, brudnym świecie, który po raz kolejny obnaża prawdę o Polakach, tak bardzo zakochanych w sobie i swojej tragicznej historii. Polakach, którzy wcale tak bardzo nie różnili się od okrutnych Niemców i którzy przyzwalali, tak PRZYZWALALI na okrucieństwo Rosjan na naszej ziemi. Osławione sceny gwałtów wcale nie były tutaj najgorsze - to ślepota i głupi osąd społeczeństwa były jak zadra za paznokciem. Niechęć postawienia się wobec grabieży i terroru. Dopiero taki Tadeusz (Marcin Dorociński) podejmuje walkę i wyciąga pomocną dłoń środowisku, które woli kąsać niż się zjednoczyć.
Surowość dekoracji wzmaga poczucie beznadziejności i strachu, bo jak można bronić się na hektarach pustej dzikiej przestrzeni? W napięciu trzyma stukot obcasów o podłogę czy ziemia rozorywana rękoma - nie potrzeba do tego gołego tyłka Eryka Lubosa zwalającego się na bezbronne kobiety. Ale Tadeusz nie trafił na Mazury, by stać się bohaterem narodu i uwolnić uciśnionych, nie jest bez skazy, i nie stara się tworzyć obrazu krystalicznie czystego, szlachetnego człowieka. Pewnie dlatego jest tak bardzo... człowieczy. Jest wspaniałym dopełnieniem dla Mazurki - kobiety wyrzuconej z własnej ziemi, a dodatkowo - poprzez liczne gwałty na niej również wyklętej przez środowisko. To obraz osamotnionej i nieco zdziczałej Róży (Agata Kulesza), która pogodziła się z bólem wykorzystywanej seksualnie kobiety, z przemocą i odrzuceniem. Stwarza pozory obojętnej na świat kobiety, która nie czeka już na nic. Nawet gdy w jej domu pojawia się Tadeusz a wraz z nim powiew beztroski i czegoś jeszcze, czegoś bardziej metafizycznego, jak połączenie dusz. Ich miłość nie spadła na nich niczym grom, nie można nawet określić dokładnie kiedy. Po prostu w ich wzajemne relacje wkradło się zrozumienie, wzajemna zależność i przywiązanie.
Rozbawiła mnie pani w kinie, która głośno wyrażała niezadowoleni z muzyki, rzekomo było jej... za dużo. Otóż nie, cudowny minimalizm pana Mikołaja Trzaski dopełnij zaledwie obrazu. Szacunek należy się dźwiękowcom za uchwycenie najdalszego brzęczenia muchy.
Pewne jest, że film Smarzowskiego zostaje w pamięci jak żaden inny, jest bardziej realny a jego bohaterowie bardziej ludzcy, by sądzić, że to tylko wymyślona historia. Ale "Róża" to nie tylko historia miłosna, to kawał naszej narodowej historii. Tej, którą niekoniecznie chcemy się chwalić i tej, którą chyba nie do końca chcemy zrozumieć.
21 lutego 2012
Róża (2011)
Etykiety:
Agata Kulesza,
film,
komedia polska,
Marcin Dorociński,
recenzje,
Róża,
Wojciech Smarzowski
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Nic dodać, nic ująć
OdpowiedzUsuń