A zaczęło się od czwartkowych "Bab". Baba jaka jest każdy widzi. Rozdarta, rozdrażniona (tudzież drażniąca), nieobliczalna, błądząca w realnym świecie i w ogóle jakaś inna. A właśnie że tak! Paradoksalnie jednak "Baby są jakieś inne" nie jest opowieścią o kobiecych przywarach, ale właśnie o mężczyznach, którzy uwielbiają obgadywać, wymądrzać się (i oczywiście mieć zawsze rację). Równocześnie jednak doskonale zdają sobie sprawę z faktu ile do ich świata wnoszą właśnie te irytujące babska, dzięki czemu ten dysonans się równoważy.
Film Marka Koterskiego nie jest żadnym odkrywczym dziełem - jest komedią, która w przewrotny sposób ukazuje kompleksy dzisiejszych facetów. Owszem jest chamska, seksistowska i miejscami żenująca, ale jeśli nie przywiązywać do tego aż takiej wagi to wyłania się naprawdę ciekawy obraz współczesnych stosunków damsko-męskich, czyli tego o czym uwielbiamy rozmawiać.
Sama nie spodziewając się wielkiego szału nie wychodziłam z kina niezadowolona. Wręcz przeciwnie - byłam zupełnie zaskoczona faktem, iż pierwszy raz w życiu uznałam wszelkie występujące w filmie wulgaryzmy w wykonaniu Roberta Więckiewicza za zupełnie uzasadnione a nawet były dla mnie bardzo ważnym środkiem przekazu ukazującym emocje bardziej nawet niż mimika. Dodatkowym plusem filmu jest zgrany tandem Więckiewicz-Woronowicz. O ile Miauczyńskiego (Woronowicz) mógłby zagrać jeszcze Łukasz Simlat, o tyle nie wyobrażam sobie, kto mógłby zagrać Pucia (Więckiewicz). Pierwszy to typ naukowca/księgowego: skupiony analityk niepozbawiony wrażliwości, zastraszony przez żonę, ale odnajdujący w niej pozytywne cechy. Drugi to natomiast gwałtownik, energiczny, niespokojny, nieustępliwy i niestety dla niego, pamiętliwy. Na pozór jest twardy, ale z biegiem filmu poznajemy jego piętę achillesową.
To co wielu może drażnić, to akcja filmu tocząca się przez bite półtorej godziny w aucie, więc nie polecam go maruderom ;) Ciekawostką jest, że te krajobrazy, które oglądaliśmy wraz z bohaterami przemierzającymi polskie drogi i bezdroża były tak naprawdę nakręcone w greenboksie a obrazy zostały dodane w postprodukcji. A ja się dałam nabrać...
Kolejnym filmem jaki udało się (?) nam wspólnie z Małżonkiem obejrzeć jest "1920 Bitwa Warszawska", na który nawet nie planowaliśmy iść - Natasza w 3D to stanowczo jest to czego należy unikać. Jednakowoż bilety za 10zł były dla nas gratką i postanowiliśmy zmarnować sobotni wieczór, gdyż podobnie jak w przypadku "Bab" wiedzieliśmy czego mniej więcej możemy się spodziewać. Nie będę się rozpisywać o tym filmie, bo były to najgorzej zmarnowane 2 godziny w moim życiu.
Jedyną perełką (perełkiem?), który osłodził mi ten czas był Aleksandr Domogarow (ten, który uratował "Ogniem i mieczem" od wstydu i totalnej kompromitacji) i krótka acz mistrzowska gra Adama Ferenca. Bo i co? Szyc z innej bajki, Natasza tak sztuczna i nieudana, że nawet 3D jej nie pomogło, cała lista serialowych aktorów, którzy swoimi wątkami położyli ten film, wybitnie wkurzający Daniel Olbrychski, do którego pewnie nawet Angelina by się nie przyznała... I Garlicki, który gdy zaczął wymachiwać krzyżem to rozbawił mnie do łez swoim kiczem i absurdem. I oczywiście Lenin niczym pocztówka na czerwonym tle. Rzygać się chce. Nie polecam, nie zachęcam, nie chce mi się pisać dalej. Aha, panu Hoffmanowi proponuję emeryturę, bo szkoda pieniędzy na takie gnioty. Amen.
A dzisiaj skończyłam czytać "Samozwańca", ale nie chcę uwłaczać autorowi pisząc o nim tuż pod Nataszą.
23 października 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz