Witamy w The Burlesque Lounge. Od progu wita nas Alan Cumming sprzedający bilety za 20$. Dalej jest tylko gorzej. Cher zawodzi niczym za najlepszych swoich lat (swoją drogą, kiedy to było?). Z westchnieniem ulgi przekonałam się, że ta pani z biegiem czasu wcale nie irytuje mnie mniej. I nie chodzi tutaj tylko o jej niezmieniający się wygląd. Piwo podaje nam Christina, która ma wieeeelkie aspiracje zostać... hmm, no właściwie kim? Ponoć, to nie jest klub ze striptizem, wyższej sztuki taneczno-wokalnej również tam nie uświadczymy... A zarżnięcie Diamonds are a girl best friend już w 10 minucie filmu pogłębiło moje rozczarowanie na tyle, że miałam szczerą ochotę odpuścić sobie ten film. Ale nie, przezwyciężyły kwestie ekonomiczne.
Burlesque, która miała być perełką wśród szajsu Manhattanu, baśnią ze spełniającymi się marzeniami i cudami rodem z Kany Galilejskiej (takie opinie krążą wśród egzaltowanych nastoletek - przeglądałam fora ;)) okazała się nudna, pretensjonalna, niezwykle kiczowata i zwyczajnie... sztuczna. Czyli nic nowego jeśli chodzi o dzisiejsze produkcje muzyczne. O ile jeszcze w jakimś Step up można sobie popatrzeć jak ładnie tańczą, to Burleska oferuje nam tylko i wyłącznie półnagie kobiety, które niestety robią za tło dla fatalnych układów tanecznych i śmiesznie wykreowanych popisów wokalnych Aguilery (która bądź co bądź, ale głos jakiś posiada). I to mnie też zastanawia, po jakie licho miałoby powstać takie miejsce jak Burleska? Skoro nie jest to rewia, klub nocny ani burdel, to po co inwestować kasę w beznadziejne stroje sado-maso i dziewczyny z talentem, ale bez Talentu?
Najciekawsi są aktorzy drugoplanowi: Cam Gigandet i Kristen Bell, choć ich obecność na planie sprowadza się do peanów zachwytu nad obiema wyżej wymienionymi artystkami. Inaczej jest ze Stanyey'em Tucci, który nieważne kim jest ani co gra - sceny z nim są pełne uroku i realizmu (nawet te absurdalne).
Film furory nie zrobi, bo jest zwyczajnie słabiutki, począwszy od obsady, przez scenariusz a skończywszy na kostiumach rodem z sex shopu. I nie ma się czemu dziwić, historia jakich w kinie wiele - ona młoda i zdolna ucieka z prowincji do wielkiego miasta i niemalże z marszu udaje jej się znaleźć pracę w wymarzonym miejscu. Oczywiście droga do sukcesu okupiona jest mozolną pracą i całą listą wyrzeczeń, podczas których nie ma czasu ani głowy do układania sobie życia prywatnego. Mężczyzna ze snów znajduje się oczywiście sam. Biedna, uciemiężona i poniżana przez szefa(ową) i koleżanki z pracy zatraca się w dążeniu do perfekcji i wyczekuje tylko momentu, aby objawić swoje prawdziwe ja. Kiedy nadarza się okazja, ubiera się jak zdzira i robi wielkie show. Oczywiście wszyscy są zachwyceni, bo jakżeby inaczej? Znacie to? Jak mówiłam, nic nowego.
Nie wiem jakim sposobem Steve Antin (reżyser i scenarzysta) z tak wielkiego niczego próbował wyprowadzić ten film na jako takie przedstawienie dla podnieconych gimnazjalistek. Coś tam mu się chyba udało, chociaż zupełnie nie rozumiem dlaczego do Złotej Maliny została nominowana Cher? To jakieś nieporozumienie, bo na jej miejscu winna być Christina. I dupa ten, kto się ze mną nie zgodzi.
Podobno takiego kina już się nie robi. I dzięki Bogu.
13 lutego 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dzięki Tobie uniknę straty czasu i pieniędzy. Dzięki!
OdpowiedzUsuńNie zgadzam się z ta opinią. A po jezyku który został użyty w tej recenzji widze, że pisała to jakiś "prosta dziewczynka" ( nie chce powiedziec- jedzie PLEBSEM jak z Zakopanego do Gdańska, ale cuż). Po tym co napisałaś to nawet jeśli cher zaspiewała by jak druga Madonna i tak by ci nie pasowało. A jak chcesz jakieś nieoklepane treści to idź do teatru a nie do kina!
OdpowiedzUsuńSą gusta i guściki. Cenię sobie mój gust podobnie jak bystre komentarze. Czy zwrócenie uwagi na twój ortograf również będzie tanim chwytem prostej dziewczynki? :)
OdpowiedzUsuń