Korzystając z możliwości zakupu biletów za pół ceny wspólnie z Małżonkiem wybraliśmy się na Święty interes. Podekscytowani medialną promocją, nazwiskami aktorów zaangażowanych do produkcji, samą ideą i jak słyszeliśmy świetną fabułą, w ostatni sobotni wieczór zrobiliśmy kulturalno-rozrywkowy interes.
Film zaczyna się śmiercią Gustawa Rembowskiego (Bogdan Słomiński)- lokalnego rzeźbiarza. Gustaw ten osierocił dwóch synów: Leszka od lat żyjącego na emigracji (Piotr Adamczyk) i hazardzistę Jana (Adam Woronowicz). Pogrążeni w smutku synowie udają się do notariusza w celu odczytania testamentu. Wracają pogrążeni w jeszcze większym smutku, gdyż okazuje się, że ojciec zostawił im rozwalającą się stodołę a w niej starą Warszawę M-20. Schody zaczynają się w miejscu, gdy za sprawą cioci Olesi (Anna Łopatowska) bracia dowiadują się, że owa uciążliwa Warszawa należała kiedyś do biskupa Wojtyły...
Zbieg najdziwniejszych zdarzeń, odarcie z tapety ułudy polskiego społeczeństwa i ukazanie jego przywar, wad i niedoskonałości, które w ostatnim czasie stały się tak widoczne za sprawą krzyża pod Pałacem Prezydenckim i (niestety) tragedii smoleńskiej. Święty interes zdaje się być odpowiedzią na polską polskość Polaków, tolerancję, religijność (kolekcjonowanie relikwii niczym nakrętek po wodzie mineralnej), wszędobylski patriotyzm i oczywiście sąsiedzką życzliwość. Również dobór obsady nie wydaje się przypadkowy- Człowiek, który został papieżem i Papież, który pozostał człowiekiem a także Popiełuszko mieli podnieść świadomość poprzez swoje wcześniejsze role.
Czy podnieśli? Cóż, takie nazwiska na plakacie gwarantują pełne sale kinowe. A co my otrzymujemy w zamian? Duet bez ładu i składu; postacie, które nie mają czasu się rozwinąć; dialogi pisane na kolanie, tylko miejscami zabawne i to raczej dzięki samym sytuacjom... I to dziwi, bo przecież reżyser Maciej Wojtyszko dał się poznać jako bardzo dobry obserwator ludzkich zachowań, słabostek i psychiki (chociażby Ogród Luizy). Niestety Święty interes okazał się ani nie taki święty, ani tym bardziej śmieszny. Film, który w zamyśle miał być komedią, ba! który należy do kategorii KOMEDIA, komedią nie jest. Obok komedii nawet nie stał. Film okazał się niedopracowany, komercyjny aż do bólu i kręcony szybko, byle jak. I taki też się okazał.
O muzyce lepiej słowa nie powiem, bo zwyczajnie wstyd.
Nie będę się zachwycać, ani roztkliwiać tym, jak wspaniale się bawiłam. Nie da się tylko zaprzeczyć, że filmowy wiejski ciemnogród naprawdę istnieje i to w większych metropoliach. O czym naocznie się przekonujemy.
Wyszliśmy z kina zawiedzeni i nienasyceni. Gdzież podział się ten tak szumnie zapowiadany film roku? Cóż, może następnym razem. Nie polecam.
12 września 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Mimo promocyjnej ceny biletów i wygranej w postaci gustownej apaszki, sądzę iż był to "kiepski interes". Kilka śmiesznych momentów i tzw. "nazwiska" nie ratują tego filmu.
OdpowiedzUsuńBo dobry film to dobry scenariusz,dobre dialogi, ciekawa gra aktorów, wreszcie dobra muzyka. Mimo najszczerszych chęci nie znalazłem tych elementów w tym filmie.
Kolejny raz mamy dowód na to,że nazwiska nie grają. Doprawdy żadna postać nie rozwinęła się, żaden aktor nie pokazał swojego kunsztu.
Film zrobiony na szybko, idealnie utrafiony w aspekcie kabaretowych scen pod Krzyżem i "zabierającej z miejsca katastrofy, z narażeniem życia zakonnicy kawałka Tupolewa".
Smutna refleksja nachodzi człowieka gdy wychodzi z kina. Oto komedia która ledwo śmieszy, oto opisana sytuacja która może zdarzyć się w naprawdę wielu miejscach w Polsce.
"Może zdarzyć się"? Kochanie, to się dzieje! Niestety.
OdpowiedzUsuńAleż się cudownie rozpisałeś ;):*