Dziennikarz muzyczny to już raczej ze mnie nie będzie, ale sama się sobie dziwię. A raczej temu, czego ostatnio słucham- i pominę już tutaj nałogowe koncerty Metalliki (szczególnie ten z Nimes we Francji i genialne wykonanie wraz z publicznością- by nie powiedzieć, że samej publiczności Sad but True, które stało się moją mantrą i słyszę je za każdym razem, gdy ktoś do mnie dzwoni... A to a sprawą czarów mojego Małżonka ;))
I nie mówię też o boskiej Anathemie, która powróciła po niekończących się latach oczekiwania na ten wielki come back rewelacyjnym albumem We're Here Because We're Here. Wbrew opiniom wielu nawiedzonych recenzentów, uważam że jest to album na miarę naszych czasów, na miarę Anathemy, której nie można przeszeregować do półeczki z napisem "tego nie da się słuchać, za ciężkie". A guzik! We're Here Because We're Here, jest piękne, nostalgiczne, niezwykle delikatne, ale niepozbawione pazura- co to to nie!
Nie, dzisiaj będzie o (o bogowie!) Type 0 Negative. Sama nie wiem, dlaczego tak bałam się tego zespołu (pamiętam jak Małżonek przeżywał śmierć wokalisty Petera Steele'a i próbował mnie zarazić fascynacją nimi, a ja po jednej piosence stwierdziłam, że to nie dla mnie). A dzisiaj, cóż, Life Is Killing Me zachwyciło mnie zupełnie swoim mocnym brzmieniem pomimo faktu, że nie jest to najcięższa płyta w dyskografii zespołu. Gothic metal okraszony wokalem Steele'a (jest NIESAMOWITY!), i to co lubię najbardziej- nikt tam nie ukrywa, że potrafi grać na gitarze. Najbardziej urzekła mnie prawdziwość słów śpiewanych przez Steele,a- słowa okraszone niefałszywymi emocjami, słowa, z których wydobywa praktycznie wszystko.
Todds Ship Gods ("How many times must I say I'm not sorry...")
Jaka jest płyta? Smutna. Depresyjna ze słowami, z których bije gorycz i rozczarowanie. Trochę rozważań na temat śmierci, ale też i samego życia. Nie zawsze wesołego, nie zawsze idealnego, Mimo wszystko, całość jest niezwykle melodyjna i chociaż słucham kolejny raz, to nie mam jej dość. I to jest jej fenomen- z każdym przesłuchaniem odkrywam w niej coś nowego, coś co mnie zachwyca i wciąż zachęca do dalszych poszukiwań.
A to dopiero pierwsza z wielu płyt! I wcale nie trzeba mieć pogrzebowego nastroju, dwóch butelek wina i dobrego cygara... Chociaż ja wiem... to dodaje tylko dekadencji ;)
Angry Itch
Czy polecam? Tym, którzy nie znają z całą pewnością, tym którzy znają polecać nie muszę :)
No, a teraz w związku z tym, że pisząc o muzyce czuję się zupełnie nieprofesjonalnie, to czekam na rózgi od Małżonka za potraktowanie tematu po macoszemu i fuszerkę, o!
20 lipca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Bury nie będzie, rózg też nie... Jestem zaskoczony (pozytywnie) i zachwycony.
OdpowiedzUsuńTen album to intrygująca mieszanka goryczy, smutku, ale i specyficznego dla Typów humoru. Tradycyjne rozważania o miłości i śmierci, dużo melodii,a także raz drapieżny, kiedy indziej subtelny głos Steele’a
Powiedział Małżonek.
OdpowiedzUsuńZacny album. To miło, że nadal żyje w świadomości słuchaczy i nowi fani sięgają po niego.
OdpowiedzUsuńEh, to były czasy...
Ja też się cieszę, że w końcu odważyłam się sięgnąć po niego. Wielokrotnie jest tak, że my- pokolenie wychowane na Spice Girls ucieka od cięższej muzyki- rzekomo nie zrozumiemy przekazu. A tu się okazuje, że jednak można, że trzeba, że powinniśmy, bo naprawdę warto!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam